Przepisy

poniedziałek, 28 marca 2016

Moim zdaniem: "Garść pierników i szczypta miłości"

Święta Wielkanocne dobiegają końca, a ja, tak jak sobie zaplanowałam, spędziłam je leniwie z książką w ręku. I tym właśnie dziś chciałabym się podzielić.

Książka nosi tytuł: "Garść pierników i szczypta miłości"i jest autorstwa Natalii Sońskiej.



Przyznam szczerze, że sięgnęłam po nią zupełnie przypadkiem. Uwagę moją przykuła śliczna okładka z moim ulubionym motywem ciepłych skarpet i kubka gorącej kawy.
Z opisu wynikało, że książka będzie lekka, łatwa i przyjemna, a takiej właśnie teraz poszukiwałam. Zmęczona kryminałami, którymi w ostatnim czasie dużo się karmiłam, postanowiłam przeczytać coś bardzo "babskiego" i wręcz przesłodzonego. Nie rozczarowałam się.

Na początku nie byłam przekonana do jej charakteru. Polskie nazwiska zagmatwane relacje międzyludzkie - po przedawkowaniu skandynawskich dreszczowców, byłam przyzwyczajona do czegoś innego.

W skrócie: jest to historia młodej, otoczonej mężczyznami dziewczyny pracującej w redakcji, która w przypadkowych okolicznościach poznaje miłość swojego życia. Mężczyzna nie od razu przypada jej jednak do gustu...

Z każdym kolejnym rozdziałem, książka nabierała rozpędu. Dialogi nie były zbyt skomplikowane, co przeszkadzało mi na początku, ale to nadawało książce oczekiwanej przeze mnie lekkości. Przestałam się więc czepiać. Historia prosta, momentami bardzo przewidywalna, bez drastycznych zwrotów akcji. Niektóre sytuacje biurowe troszkę przerysowane i wydawać by się mogło, że nie miałyby prawa bytu w naszej polskiej rzeczywistości, ale przecież to książka - te chyba rządzą się innymi prawami.

Jak na romansidło przystało, było w niej wiele miłosnych uniesień, czułych słów i wręcz cukierkowej atmosfery, ale ja akurat do takich scen mam słabość. Wolę je od przepełnionych smutkiem opisów kolejnych tragedii. Przecież tyle tego wokoło. Po co się karmić nieszczęściami jeszcze w książkach?
Postacie ciekawie opisane, choć wszystkie wykreowane raczej na przebojowe i z charakterem. Momentami nasuwało mi się porównanie do Christiana Greya, ale tylko chwilę. Zakończenie bardzo przewidywalne, jak zawsze w książkach o miłości.

Podsumowując, pomimo zimowo-świątecznego klimatu, książka idealnie nadawałaby się na wakacyjny wyjazd, Wielkanoc na kanapie, czy po prostu wieczorny relaks z kubkiem ciepłego kakao.
Przeczytałam ją w trzy dni (364 strony) i mogę polecić wszystkim, którzy faktycznie szukają czegoś łatwego, lekkiego i przyjemnego, bez dreszczyku negatywnych emocji, za to z romantyczną nutką pierników w tle. Słodko i romantycznie.

Moja ocena  3,5/5

sobota, 26 marca 2016

Przedświąteczna apokalipsa

No właśnie. Wielkanoc.

Nie da się nie zauważyć, że nadchodzi, bo po tym co zaobserwować można na parkingach sklepowych czy na targowiskach, mogłoby się wydawać, że zbliża się apokalipsa zombie, albo inna globalna zagłada.

Naprawdę... Obserwuje i nadziwić się nie mogę. Rozumiem - większe zakupy, ale nie sześciokrotność codziennych. To, z jakimi zawartościami koszyków ludzie wyjeżdżają z hipermarketów przechodzi moje wyobrażenie świątecznego obżarstwa. 
Myślę zawsze wtedy - czy taki pan/pani Iks w te (jakby na to nie patrzeć) dwa dni świąt zamierza siedzieć (tudzież leżeć) i jeść, jeść, jeść i jeść? A kiedy pójdzie w odwiedziny do rodziny, żeby spalić nabyte w czasie świątecznego obiadu kalorie, to co będzie tam robić? Jeść? No a jakże!
Nie sądzę.
Widzę, że hasło "święta" wzbudza w przeciętnym konsumencie potrzebę gromadzenia zapasów, jakby jutra miało nie być. Oczywiście, nie łudzę się, że to wszystko zostanie przejedzone (a jeśli tak to gratuluję pojemności żołądka). Najczęściej spora część tego przedświątecznego szału wyląduje potem w koszu. No, bo ile dni z rzędu można jeść tą samą sałatkę warzywną?
Przed świętami: Nie ruszaj, bo to na święta! W ostatni dzień świąt: Jedz, bo się zmarnuje! I tak w kółko, w każdym domu...

Podobna fascynację wzbudza we mnie fenomen przedświątecznego mycia okien. Nie istotnym jest, czy są brudne. Ważnym jest, żeby na święta zostały umyte.  Małe znaczenie ma, że plucha, że zimno, że śnieg leży na chodniku. Na Wielkanoc okna muszą być czyste! Choćby trzeba to było przypłacić zdrowiem, grypą lub zakwasami przez kolejne (świąteczne) dni, tradycji powinno stać się za dość...
Wielokrotnie, jako dziecko patrzyłam na zabiegana mamę, która później przy świątecznym stole narzekała tylko jak bardzo musiała się napracować i ile dni wcześniej musiała rozpocząć przygotowania. Zawsze interesowało mnie słowo "musiała". Czy nie powinno zostać zastąpione przez "chciała"?

Nie wiem, może ja jestem z innej planety, może nawet z innej epoki. Ale mnie wydawało się zawsze, że w świętach chodzi o atmosferę, odpoczynek, o obiad i śniadanie w gronie rodzinnym (i nie mam tu na myśli obżarstwa czy 10-daniowej uczty, na którą trzeba wykupić pół Oszona, czy Teskacza).

Cóż, może się mylę.

W każdym razie, dla wszystkich pochłoniętych szałem i dla tych bardziej z dystansem: WESOŁYCH! Tak po prostu...


środa, 23 marca 2016

O motywacji słów kilka…

Nie wiem, czy ludzie zdają sobie sprawę z tego jak ważna w życiu jest motywacja. Powiedziałabym, że odgrywa kluczową rolę w dążeniu do jakiejkolwiek poprawy stanu obecnego. I to w różnych dziedzinach. Nie tylko w diecie, ćwiczeniach, ale też w pracy, związku i innych bardziej przyziemnych sferach naszego świata.

Co tak naprawdę nas motywuje i jak się zmotywować, żeby to dało efekt? 
Ekspertem nie jestem i mądrzyć się tutaj nie zamierzam. Mogę powiedzieć jak to z tym jest u mnie.
Wydaje mi się, że każdego z nas motywuje coś innego. Każdy ma inny punkt odniesienia i innych poziom z którego startuje. 

Kiedy zaczynałam przygodę z dieta i ćwiczeniami, wiedziałam, że bez motywacji nie ma co się do tego zabierać. Bez motywacji odpuszczę.

W tym wyzwaniu bardzo pomogły mi różne artykuły, zdjęcia „przed” i „po”, fotografie dziewczyn, które już pewną drogę mają za sobą. To daje naprawdę niesamowitego kopa. No, bo skoro im się udało, to znaczy, że każdemu może się udać! Na szczęście mam w sobie taki ciekawy gen, który nie pozwala mi zaprzepaścić tego co już udało mi się osiągnąć. Kiedy miałam za sobą pierwsze dwa miesiące ćwiczeń, myślałam sobie: „Przecież już tyle wytrzymałam! Nie odpuszczę teraz, bo szkoda mi tego, co już mam!”. I to właśnie działa na mnie super.

Kiedy spadnie chociaż kilogram, wtedy zaczyna być dużo łatwiej, bo motywacja sama pcha się do głowy. Tylko, że kilogramy nie spadają od razu i właśnie w pierwszym etapie motywacja jest tak bardzo istotna. Zawsze powtarzam sobie, że małymi kroczkami, ale do przodu. Progres jest najlepszą motywacją!

Kiedy to nie wystarczy, przydaje się wtedy taka osoba obok, która „kopnie Cię” w tyłek słowami otuchy. Czasem taki kop jest lepszy niż przysłowiowe głaskanie po głowie. Kiedy jest słabszy dzień, kiedy jest leń, kiedy pada, kiedy się nie chce, kiedy nie, bo nie… Wtedy taka osoba powinna zaszczepić w nas odrobinę mocy. Mnie Pitek zawsze motywował, zawsze wspierał w walce z samą sobą i teraz wiem, jak dużą rolę odegrało i nadal odgrywa w mojej przygodzie z fitnessem. Ja tez zawsze staram się go dopingować i wspierać. Nie wiem, jak mi to wychodzi…

Podsumowując, każdy musi znaleźć sobie swoją własną drogę motywacji. Coś, co sprawi, że ruszymy tyłek z kanapy, odłożymy paczkę chipsów na półkę sklepową, czy zrobimy krok w stronę tego, co do tej pory wydawało się dla nas takie nieosiągalne. A każdy kolejny krok napędzi ten następny, i następny i potem jakoś już będzie…

Obiecuję!

wtorek, 22 marca 2016

Fit: Ciasteczka owsiane z cynamonem

Od dawna chodziły za mną ciasteczka owsiane.

Ze względu na to, że nie jem teraz w ogóle słodyczy, chciałam zdobyć przepis na takie w wersji fit. Bez cukru, bez tłuszczu, ale ze smakiem!

Grzebałam, grzebałam i coś wygrzebałam. Zmodyfikowałam, dodałam coś od siebie i powstało właśnie takie małe cudo, którego przygotowanie zajęło mi dosłownie kilka minut (plus kwadrans w piekarniku).
Ciasteczka mięciutkie, sycące. Smak - genialny. Rozeszły się w kilka chwil. I zapach cynamonu rozchodzący się po całym domu.
Pitek od razu wsunął aż cztery (a owsianki nienawidzi i nazywa ją pieszczotliwie moją "paszą").

Przepisem się dzielę, bo naprawdę warto! Prawdziwa bomba energetyczna!

CIASTECZKA OWSIANE Z CYNAMONEM


Składniki:
- 2 duże banany (lub 3 mniejsze)
- 5-6 suszonych daktyli
- 1 szklanka płatków owsianych (ja używam górskich)
- 1/2 szklanki płatków orkiszowych/ gryczanych (lub jakichkolwiek innych)
- 3/4 szklanki drobno posiekanych migdałów, orzechów laskowych (ja dałam nerkowce), żurawiny, słonecznika itp.
- 2 łyżki wiórków kokosowych
- pół łyżeczki cynamonu (opcjonalnie, jeśli lubi się jego zapach)

Banany blendujemy na gładką masę. Daktyle zalewamy wrzątkiem (kilka łyżek) i czekamy chwilę aż zmiękną. Dodajemy je do bananów razem z wodą i blendujemy. Do powstałej masy wrzucamy płatki owsiane, orkiszowe, kokos, orzechy i cynamon. Czekamy aż płatki trochę zmiękną (ok. 10 minut).
Z powstałej masy powinno dać się uformować nieduże kulki (wielkości orzecha włoskiego). Jeśli konsystencja jest zbyt rzadka, dodajmy więcej płatków owsianych. Kulki wykładamy na blachę pokrytą papierem do pieczenia i formujemy z nich ciasteczka.

Pieczemy 15 minut w temp. 180 stopni C.

Ciasteczka przechowujemy w zamkniętym pojemniku. Nawet na drugi dzień są mięciutkie i pachnące. Mniam!


Już niedługo wakacje...

Dziś dzień wolny od treningu. Za to wczoraj dołożyłam sobie za dwoje. Pod koniec padłam na matę i nie mogłam złapać oddechu! Czułam satysfakcję z dobrze wykonanej roboty! I obolałe nogi również!
Dziś trochę czuję wczorajsze wysiłki, ale przecież o to w tym chodzi.
Policzyłam, że do wyjazdu na nasze piękne, greckie wakacje zostało nam tylko 11,5 tygodnia. Oł jeee! Za 11,5 tygodnia będę wygrzewać się w Kefalońskim słońcu popijając najpyszniejsza na świecie grecką kawę! Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli te wakacje spędzić w innym miejscu! Kefalonia bez wątpliwości odcisnęła się w naszych duszach swoim turkusowym pięknem.
Pitek tez od razu przystał na tą propozycję. Będzie znowu wypuszczał się na to swoje czaplowanie (w naszym słowniku: szukanie muszelek, brodząc w wodzie jak czapla) i pewnie znowu przywieziemy ich niezliczoną ilość w tubach po chipsach (zakładając, że chipsów w tym roku nie będzie, to nie mam pojęcia w czym je przywieziemy!).
Aaaaa, nie mogę się już doczekać. Do Lixouri jedziemy po raz drugi (w ubiegłe wakacje byliśmy tam pierwszy raz), i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś na pewno tam wrócimy. Swoją drogą muszę poświęcić jakiś jeden post na opisanie uroków tamtego miejsca. A jest o czym pisać. Raj na ziemi, taki nasz, taki mały, taki wyjątkowy.

No, ale… najgorzej będzie z utrzymaniem swojego apetytu na wodzy. Miejscowe jedzenie nie ułatwia zachowania zdrowego rozsądku w kwestiach diety. Kurczę, no przecież muszę się jakoś powstrzymać. W końcu, dwa dni po przylocie do domu mam pierwszą przymiarkę sukienki ślubnej. Ale byłby numer, gdybym się w nią nie zmieściła… Nieeee, odrzucam takie koszmarne myśli! Choć to wielce możliwe… Aj!
No, ale wracając do tematu i do spraw przyziemnych, postanowiłam, że te kilkanaście tygodni wykorzystam na jeszcze bardziej intensywne treningi. Nie ma lekko. Muszę dać z siebie wszystko do samego wyjazdu! A potem jeszcze bardziej! Tak! Zamierzam codziennie rano biegać sobie po plaży (Xi, zachęca do tego, jak żadna inna plaża) i co kilka dni odstawić jakiś konkretniejszy trening. Do tego czasu, będę jeszcze bardziej uważać na to, co jem i postaram się przerzucić na 6-dniowy tryb ćwiczeń. Day off wypadnie mi wtedy tylko w niedzielę. Zobaczymy, czy podołam.
Może w ten sposób, na dwutygodniowym wyjeździe, uda mi się nie odzwyczaić od ćwiczeń i nie przybrać (znacząco!) na wadze. Trzymajcie kciuki.

niedziela, 20 marca 2016

Metamorfoza, czyli brontozaura spotkanie z piłką

Ochłonęłam już po wspaniałym urodzinowym dniu.  Aż żal, że są tylko raz w roku. A może właśnie dlatego są takie wyjątkowe...

Jednym z prezentów, które dostałam była piłka do ćwiczeń. Moje ukochane Lejdiski, wiedziały, co sprawi mi największa radość i nie pomyliły się zupełnie! Podjęłam więc wyzwanie - zaczynam trening z Fit ball!


Płytę z "Metamorfozą" zamówiłam od razu, ale przecież nie mogłabym czekać z treningiem jeszcze kilka dni. Nie wytrzymałabym!
Przegrzebałam internet w poszukiwaniu treningu na YouTube. Jest! szybki rzut okiem na fragmenty....Wygląda dość skomplikowanie. No, ale skoro przeżyłam, bez większego uszczerbku, wcześniejsze płyty, to i ta mnie nie pokona. Kopytka rwały się do akcji!
Trening miałam zacząć o 19.00, ale już o 18.05 leżałam na macie gotowa na codzienne fikanie.

Trening składa się z rozgrzewki (bardzo fajna, jedna z lepszych jakie robiłam!), dziesięciu rund, w każdej po dwa ćwiczenia powtarzane trzykrotnie po 30 sekund. Po każdym ćwiczeniu 10 sekund przerwy na zmianę pozycji. To wcale nie dużo, zważywszy, że piłkę trzeba na początku okiełznać.

Całość trwała około 50 minut i powiem szczerze, że było to wspaniałe 50 minut! Zakochałam się w treningu z fit ball i na pewno będę bardzo często do niego wracać. Piłka bardzo ładnie ze mną współpracowała, co momentami nie było takie pewne. Ćwiczenia przypominały te, które znałam już z poprzednich płyt, ale w towarzystwie nowego rekwizytu nabierały kompletnie innego charakteru, niekoniecznie łatwiejszego. Ale właśnie o to mi chodziło!

Pitek momentami z przerażeniem i podziwem patrzył na moje ewolucje na żółtym balonie, i z zaskoczeniem na mój uśmiechnięty ryjek. "Jak tam?" - pytał wychylając się znad pada i oparcia sofy (to jego comfort zone). "Su-u-u-u-u-u-per" - sapałam, ocierając pot z czoła.

Reasumując - polecam! jest super! ... i zakwasy też są! Juuhuu!

Buziole!

sobota, 19 marca 2016

Muffinki szarlotkowe (zdecydowanie nie fit)

Nie wiem, czy jest na świecie ktoś, kto nie kocha szarlotki? Jeśli tak, to nie chcę tego wiedzieć. Po prostu tego nie zrozumiem. I już!
Bezapelacyjnie moja mama robi najlepszą szarlotkę pod słońcem. Nie wiem, czy kiedyś uda mi się zrobić taką, która choćby w połowie będzie dorównywać tej zrobionej przez nią.
No, ale... Ja też mogę się popisać "szarlotkopodobnym" przepisem swojego autorstwa.
Uwielbiam muffinki (choć jem je bardzo sporadycznie, ze względu na dietę) i kocham szarlotkę. Kiedyś pomyślałam więc, że połączę te dwa cuda i stworzę jedno perfekcyjne (w moim mniemaniu, oczywiście) dzieło, zwane Muffinkami Szarlotkowymi, lub jak kto woli : z jabłkami i cynamonem!

Co ciekawe, teraz moja mama podkrada mi ten przepis i konsultuje ze mną każdy krok przy ich wykonaniu. Ha! Jestem dumna ;-)


MUFFINKI SZARLOTKOWE [12 szt, albo i więcej ;) ]

 

 


Składniki suche:
- 250 g mąki pszennej
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 opakowanie cukru waniliowego
- 3/4 szklanki cukru (może być trzcinowy lub biały)
- kopiata łyżeczka cynamonu (w zależności od preferencji smakowych)

Składniki mokre:
- 1 szklanka mleka
- 1/2 szklanki oleju
- 2 jajka
- 2 jabłka (duże, lub 3 małe)

Jabłka obrać i zetrzeć na grubych oczkach. Wymieszać osobno składniki suche i mokre (bez jabłek). Następnie suche z mokrymi, dość niedokładnie (mogą zostać grudki, masa nie musi być jednolita). Na koniec dodać odciśnięte z soku jabłka i znów całość wymieszać.
Papilotki napełnić ciastem do 5/6 ich wysokości (dla mnie 3/4 wysokości to mało, nie wyrastają później tak ładnie).
Piec 15-20 minut (na oko, tak około 17 minut u mnie) w temperaturze 200 stopni C.

Ach ten zapach... :) Smacznego!

piątek, 18 marca 2016

Mała refleksja urodzinowa ...


Dziś post urodzinowy. A, że tych urodzin mam już troszkę za sobą, musze przyznać, że z każdym rokiem są one bardziej wyjątkowe.
Naprawdę… Co rok robię sobie takie podsumowanie tego co było, tego co będzie, tego co chciałabym, żeby było. I każdego roku jest lepiej, pozytywniej, mam więcej planów i marzeń. Nie mogę powiedzieć inaczej: Jestem szczęśliwa!
Jednocześnie jestem też szczęściarą, która jest otoczona wspaniałymi i wartościowymi osobami. Nie każdy może się tym pochwalić.
Moja ukochana druga połówka… odkąd pojawił się w moim życiu, mój świat nabrał kolorów. To od niego wszystko się zaczęło, całe moje szczęście i radość. Dziękuję Ci za to, Pituś :* Jesteś niesamowity i za to kocham Cię najbardziej.
To niewiarygodne, jak ważną częścią naszego życia są ludzie, którzy myślą tak jak my i są pokrzywieni w tą samą stronę. Znaleźć takie skarby to niesamowite szczęście! Ja właśnie takie znalazłam! I zawsze będę losowi za to wdzięczna. Eliś, Paputku, jesteście najlepsze z najlepszych! Ze świecą szukać takich jak Wy. Kocham Was na zabój!
Doceniajmy to, co mamy. Cieszmy się z małych rzeczy. Bądźmy ambitni, ale nie zapominajmy o tym, co spotyka nas po drodze, bo właśnie te małe szczęścia składają się na całość radości w naszym świecie. Kochajmy się, ale nie ślepo. Walczmy o siebie i o swoją satysfakcję. Dbajmy o zdrowie, bo bez niego nic nie jest ważne. Pieniądze, rzecz nabyta. Zdrowie, niestety nie.
Taka mała refleksja przy 34 urodzinach. Buźka!

czwartek, 17 marca 2016

Jak brontozaur wlazł na matę


...czyli początki ćwiczeń w domu… Teraz kiedy na to patrzę, to droga była naprawdę długa i kręta.

Nigdy nie byłam zwolennikiem przepełnionych siłowni. Nigdy też do nich nic nie miałam, czasem nawet bywałam. Ale perspektywa dojazdu, przebierania na miejscu przed i później po, powrót do domu – zabierało to (w  moim wtedy mniemaniu) za dużo czasu. A że jestem osobą, której kiedy coś przeszkadza bardzo, to z reguły z tego rezygnuję, przygoda z siłowniami była tylko przelotnym romansem. Kolejna rysa na życiorysie.

Pomyślałam więc, że skoro zapału mi nie brakuje, systematyczność wypracowałam ze stepperem, to kwestia zamiany metalowych schodków na płytę i matę nie powinno mieć większego znaczenia.

A ćwiczenia w domu mogę wykonywać kiedy tylko mam czas i mój dwuzmianowy tryb pracy nie będzie już przeszkodą. 

Plan był, motywacja też, czas na realizację!

Mój wybór padł na „Skalpel” Ewy Chodakowskiej. Nie wiem dlaczego… Może urzekła mnie nazwa, może komentarze, może okładka płyty, może Ewa sama w sobie. Nie kierowałam się niczym konkretnym, tylko i wyłącznie chęcią zgubienia tych paskudnych czterech kilogramów. Kupiłam, zamówiłam, przyszedł.

Kiedy posłuchałam przedmowy, która Ewka zawsze umieszcza przed ćwiczeniami, poczułam, że chyba weszłam do odpowiedniego pokoju. Trening okazał się być dość trudny, ale satysfakcja była nie do opisania. Stepper mógł się schować! Wiedziałam, że to jest to, co mogę nazwać "swoją bajką".

Na drugi dzień zapał troszkę opadł, kiedy zakwasy dały o sobie znać. Ale – pomyślałam, - skoro są, znaczy, że coś się dzieje! I dzieje się dobrze! Pituś od samego początku bardzo mnie wspierał. Nawet nie sądziłam, że motywacja drugiej osoby może zdziałać takie cuda.

Ćwiczyłam w systemie: dwa dni ćwiczeń – dzień przerwy, i tak w kółko. Jasne, że bywały kryzysy, jasne, że były dni kiedy diabelnie mi się nie chciało. Wtedy dawałam z siebie więcej, tak dla dodatkowej motywacji. Potem jedna płyta to było dla mnie mało, zakupiłam drugą i trzecią i czwartą. Zmieniłam tryb ćwiczeń na: trzy dni ćwiczeń – dzień przerwy. Działało, ale nie od razu.

Wiedziałam, że dieta jest przy wysiłku konieczna. Jadłam 5 razy dziennie, o podobnych godzinach, zmniejszyłam ilość smażonych rzeczy, a dodałam tych z piekarnika. Czułam się dobrze, a kilogramy zaczęły uciekać!

Plan zaczął działać!

środa, 16 marca 2016

A co było wcześniej?


Dziś zacznę od moich wcześniejszych przygodach z różnymi formami aktywności. Po przemyśleniu tego tematu, stwierdzam, że miała ona spory wpływ na to, co teraz dzieje się w mojej głowie.

Trzy lata temu postanowiliśmy z Pitkiem, że zaczniemy biegać. Zawsze znienawidzona przeze mnie forma aktywności była jednocześnie tą, którą moja druga połowa lubiła najbardziej. Cóż, pech.

Odważnie podeszłam do sprawy i nie zważając na to, że zaczął się właśnie grudzień, ubrana na cebulę wybiegłam pokonać swoje pierwsze kilometry. W uszach prawie słyszałam muzykę z filmu „Rocky”.

Cóż to była za godzina… Co kilkaset metrów postój okupiony sapaniem, ocieraniem potu z czoła i niecenzuralnymi słowami rzucanymi na lewo i prawo. Zniesmaczona mina kompletnie nie zmęczonego Pitka, dopełniała całości.

Do domu ledwo się doczołgałam. Twarz koloru carpaccio z buraka, a włosy mokre jak po kąpieli. Ale pierwsze 4,5 km zrobione. Byłam dumna!

Potem był bieg drugi, trzeci, czwarty, piąty. Każdy kolejny był dla mnie wyzwaniem. Biegłam i wiedziałam, że tego nie znoszę. A biegnący obok mnie Pitek próbował dopingować moje zwłoki, nie zawsze skutecznie. I nagle stop! Pewnego dnia kolana odmówiły posłuszeństwa. Spuchły jak bańka, bolały, wyglądały okropnie. Leczenie trwało miesiąc. Decyzja podjęta: bieganie to jednak nie moja bajka (w sumie, nawet się ucieszyłam).

Pewnego dnia, kilka miesięcy po wyleczeniu kontuzji, przypomniałam sobie o zakupionym kiedyś z wielkimi zamiarami, ale leżącym głęboko w szafie, stepperze! Wygrzebałam moje cudo i gruntownie odczyściłam. Postanowiłam przygotować się do wyzwania najpierw teoretycznie, a później rozsądnie wyznaczyć sobie cel: ćwiczenia co drugi dzień, przez miesiąc, bez wymówek! Stepper był prosty, kompletnie nieznanej firmy, czarno-zielony (jakby miało to jakiekolwiek znaczenie dla czytelnika).

Pierwszy tysiąc kroków to było coś. Po kilku „treningach” na zabój zakochałam się we wcześniej zapomnianym przeze mnie sprzęcie. Moja miłość do steppera kwitła, a kolana nie bolały nic a nic! Miesiąc przeleciał jak strzała! Bywały jednak i dni ciężkie. Nie chciało się, wracałam po drugiej zmianie do domu, dzień lenia, itp. Wtedy właśnie zauważyłam, że potrzebuję dodatkowej motywacji. Bo przecież sobie obiecałam! 
Wchodziłam na różne strony internetowe poświęcone stepperowi, analizowałam techniki ćwiczeń, czytałam o efektach, zapisywałam w kalendarzu swoje wyniki i czasy. Taka terapia działała mi na wyobraźnie świetnie. Wizualizowałam efekty. Bardziej mi się chciało.

Każdorazowy trening owocował większą ilością kroków, a to działało jak kop motywacji. W dni „lenia” na siłę dokładałam sobie dodatkową porcję "schodków", chcąc się samą ukarać za leniwe podejście. Zaowocowało to tym, że moje nogi bardzo się wzmocniły, ale najważniejszą zmianą jakiej w sobie dokonałam była zmiana tego, co działo się w głowie. Nauczyłam się systematyczności i walki z wewnętrznym leniem. Ale pewnego dnia stepper…umarł.

Niestety, przegrzałam drania i po prostu złamał się. 
Zakupiłam wtedy nowy. Kettler, brzmi dumnie – pomyślałam. Jednak historia z zamiennikiem nie była już taka różowa. Chodził ciężej, wymagał większej dokładności w ćwiczeniach – był bardziej surowym trenerem.  Niestety, nie miało to przełożenia na efekty. Po kilku miesiącach pracy i konsultacji z maniakami fitnessu, którzy narzekali na małą jego skuteczność, stepper trafił do szafy, a moja przygoda z ćwiczeniami wskoczyła na inny tor...

wtorek, 15 marca 2016

Jak to się zaczęło, czyli zmiany w głowie brontozaura...





Coś w tym jest...


Kilka razy próbowałam przerzucić się na zdrowy tryb życia. Takie bycie "fit" przecież jest super! No i że takie na czasie....no i w ogóle. Oczywiście, jak wiele rzeczy w moim życiu, kończyło sie na kilku próbach. A bo nie mam czasu, a bo trudne dni, a bo serial, a bo katar, a bo wiatr nie w tę stronę...
Moja kreatywność względem wymówek przechodziła nawet najśmielsze wyobrażenia.


Rok temu (kiedy to na mojej wadze cudem wskoczyło 5 oczek extra na plusie) powiedziałam: dość!
Godzinami miauczałam Pitkowi o tym że jestem gruba, tłusta, paskudna, przypominam brontozaura itp. On jak dzielny rycerz znosił te wszystkie epitety próbując jednocześnie wbić mi do głowy, że jeśli tylko chcę, mogę sobie z tym poradzić...


Ale jak? Przecież ja tak kocham gotować, kocham jeść..
"Poćwicz" - przemknęło mi przez myśl. No ok, ale wiem jak to sie skończy. Pomacham nogą dwa razy, a potem zostanę kolejną mistrzynią w wymyslaniu wymówek.


"A może teraz zaczniesz od innej strony?" - moja wewnętrzna rozsądna strona przemówiła. "Znajdź cel, określ go, znajdź taką aktywność, która Ci odpowiada, zmotywuj się sama. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Kto kopnie cię w tyłek lepiej niż ty sama?". Ale czy umiem? A co tam, spróbuję!
Robię plan!


No ok, to po pierwsze: cel! - osiągalny, mierzalny (pamiętam z korpo-szkoleń, o dziwo przydają się!)
Pomyślałam, że chcę zrzucić 4 kg. Przecież to nie dużo! Dam radę! Poszukam motywacji, tyle się o niej mówi.


Po drugie, więc: motywacja! Co zmotywuje lepiej niż metamorfozy dziewczyn "przed" i "po"? Poszukiwania, przeglądania, analizowanie. Widziałam, że przynosi to zamierzony skutek. Coś zaczęło kiełkować w głowie brontozaura. Juhuuu!


I wtedy przyszło po trzecie: metamorfoza talerza! Zero słodyczy (o matko!), zero coli (dam radę!), chlebek będzie z ziarenkami (lubię), a reszta stopniowo, bez szoku... Uff... (na szczęście).


Po czwarte było dość przyjemne: ćwiczenia. Tak, tak, wbrew pozorom pomyślałam, że podejdę do tego optymistycznie. Bo inaczej pomysł się nie sprawdzi. Znam się przecież. Jak będzie bolało, jak będzie "na siłę" to ucieknę...

Teraz nie ma zmiłuj! Nie ma litości! Teraz wszystko zależy ode mnie! Zaczynam....


...ale o tym jutro! ;)

poniedziałek, 14 marca 2016

Pełnoziarniste spaghetti z tuńczykiem i sosem pomidorowym

Każdy z nas lubi spaghetti. No, ok - prawie każdy.
Szczególnie, jeśli można je zrobić szybko, prosto i przepysznie! Czego chcieć więcej? Wrzucam przepis, który pewnie już gdzieś, kiedys był, ale u nas w domu pojawił się niedawno.


Spowodowany brakiem czasu i "Bundy lodówką" (czyli klasycznym efektem braku czasu na zakupy) zaowocował takim oto cudem. Nie ukrywam, że niekwestionowanym Maestro od spaghetti jest u nas Pituś, ale ja niewiele mu ustępuję. No to bach! :


Pełnoziarniste spaghetti z tuńczykiem i sosem pomidorowym:





Składniki:

- puszka tuńczyka w sosie własnym
- spaghetti pełnoziarniste (np. Lubella)
- ulubiony sos pomidorowy (może byc w słoiczku, u mnie była to Barilla z chilli)
- mała cebulka
- oliwa

Makaron ugotować według wskazówek na opakowaniu. Cebulkę pokroić w kosteczke i podsmażyć na oliwie. Dołożyć tuńczyka z puszki i podsmażyć lekko. Na końcu wlać sos i wszystko podgrzać. Po ugotowaniu, makaron odcedzić i pozostawić w garnku. Wlać do niego sos i wszystko dokładnie wymieszać. Wyłożyć na talerz i opcjonalnie posypać parmezanem.
Pychoooota, serio! :)






sobota, 12 marca 2016

Fit: wege placuszki z białej fasoli i marchewki

Dziś coś pysznego i to nie tylko dla wegetarian!

Fantastyczna alternatywa dla klasycznego schabowego w równie prostej wersji.
Troszkę inna, na pewno bardziej zdrowa, odrobinę bardziej wymyślna. Ale i pyszniejsza.
Osobiście, nie jestem ani wegetarianką ani fanką fasoli. Dlatego zaskoczył mnie fakt, że w placuszkach nie czuć jej zupełnie (nie licząc etapu przygotowań, kiedy to "zapach" - tu akurat inne słowo ciśnie mi się na usta - drażnił moje nozdrza).
Pomysł mam od kochanego Paputka, której przy tej okazji dziękuję za "wykopanie" i podesłanie tego cuda! Przepis zapożyczony od http://ervegan.com/ Poproszę o więcej!

I kto powiedział, że "wegetariańskie" znaczy "nudne"?  Taadaaam!


Wegetariańskie placuszki z białej fasoli i  marchewki

Składniki:
- 2 szkl startej marchewki
- puszka białej fasoli
- 1 łyżka sosu sojowego
- 1/4 szkl. oleju
- 1/2 szkl. bułki tartej
- 1 łyżka nasion słonecznika
- 1 mała cebulka
- ząbek czosnku
- odrobina startego imbiru
- 1 łyżeczka papryki wędzonej (lub ostrej)
- sol, pieprz

Marchew obrać i zetrzeć na wiórki. Przełożyć do dużego naczynia. Fasolę należy zmiksować z olejem, imbirem, cebulą i czosnkiem. Powstałą masę wymieszać z marchewką, przyprawami, bułką tartą i słonecznikiem.
Mokrymi dłońmi formować kotleciki dowolnej wielkości i układać na papierze do pieczenia.
Piec 30-40 minut w temp. 220 stopni C. W połowie tego czasu obrócić na drugą stronę. Uwaga, placuszki będą wtedy jeszcze miękkie.
Pod koniec można włączyć termoobieg, wtedy placuszki będą chrupiące z wierzchu. Smacznego!

piątek, 11 marca 2016

Fit: Makaron pełnoziarnisty z łososiem i szpinakiem

Witam w piątek!


Czas ruszyć pełną parą! Ja akurat mam dziś wolne (w pełni zasłużone!). W południe spotkanie, a póki co, pyszna kawa, wygodny siad na sofie i lapek on!
Przy okazji obmyślania planu piątkowego obiadu, przypomniałam sobie o swojej słabości do szpinaku. Popey'em nie jestem, mięśnie też specjalnie mi po nim nie rosną (nad tymi pracuję troszkę mniej przyjemnie), ale ubóstwiam go pod niebiosa!
Dlatego wygrzebałam kiedyś całkiem prosty przepisik na takie małe "conieco"
Gwarantuję, że genialny!


No to już!
Tak dla zachęty...

Pysznie, fit i co najważniejsze: błyskawicznie! Bo kto ma czas na stanie przy kuchni!?!

Pełnoziarnisty makaron ze szpinakiem i wędzonym łososiem:





Składniki:
- makaron pełnoziarnisty tagliatelle (np. Lubella)
- 100 g szpinaku (mrożony, świeży, jak kto woli)
- 200 g wędzonego łososia (wersja sałatkowa lub w plastrach)
- ząbek czosnku
- mała cebulka
- mała papryczka chilli (lub pół większej - zależy od upodobań smakowych)
- skórka z połowy cytryny
- oliwa
- sól, pieprz


Makaron ugotować wg. wskazań  na opakowaniu. Cebulkę i czosnek pokroić w kostkę. Papryczkę przekroić na pół, wyrzucić pestki, pokroić w kosteczkę. Na patelni podgrzać oliwę i podsmażyć cebulkę, czosnek i papryczkę.
Wrzucić rozmrożony i odsączony z wody szpinak i podsmażyć. Doprawić solą i pieprzem. Łososia pokroić w paseczki (wersja sałatkowa jest już pokrojona) i wrzucić na patelnię. Wszystko wymieszać i podgrzać. Posypać starta skórką z cytryny i jeszcze raz wymieszać. Makaron odcedzić i dodać do reszty składników. Dobrze wymieszać. Gotowe!

czwartek, 10 marca 2016

Pierwszy post, pierwszy wpis. Miało być mądrze, elokwentnie, błyskotliwie.
Chyba się nie uda...

Napiszę, więc, w skrócie dlaczego, po co, i dla kogo to wszystko.

Nie będę zmyślać - głównie dla siebie. Bo lubię. Trochę dla Pitka, żeby miał co czytać, kiedy nudzi się w pracy.
Czy dla kogoś jeszcze? Jasne!
Dla wszystkich, którzy będą chcieli to czytać. Dla tych, co potrzebują motywacji. Dla zagubionych. Dla wesołych, zakompleksionych i znudzonych. Dla szukających prostych, zdrowych i łatwych pomysłów na obiad. Dla łasuchów. Dla fitness maniaków. Dla kochających bycie kochanym. Dla szukających podobnych do siebie i dla tych, którzy niczego nie szukają.

Każdy jest mile widziany. Każdy może wypić ze mną filiżankę wirtualnej kawy wytykając błąd ortograficzny. Nie obrażę się. Poprawię. Podziękuję nawet.

Zapraszam cieplutko i po mojemu :)
Aggie