Przepisy

środa, 16 marca 2016

A co było wcześniej?


Dziś zacznę od moich wcześniejszych przygodach z różnymi formami aktywności. Po przemyśleniu tego tematu, stwierdzam, że miała ona spory wpływ na to, co teraz dzieje się w mojej głowie.

Trzy lata temu postanowiliśmy z Pitkiem, że zaczniemy biegać. Zawsze znienawidzona przeze mnie forma aktywności była jednocześnie tą, którą moja druga połowa lubiła najbardziej. Cóż, pech.

Odważnie podeszłam do sprawy i nie zważając na to, że zaczął się właśnie grudzień, ubrana na cebulę wybiegłam pokonać swoje pierwsze kilometry. W uszach prawie słyszałam muzykę z filmu „Rocky”.

Cóż to była za godzina… Co kilkaset metrów postój okupiony sapaniem, ocieraniem potu z czoła i niecenzuralnymi słowami rzucanymi na lewo i prawo. Zniesmaczona mina kompletnie nie zmęczonego Pitka, dopełniała całości.

Do domu ledwo się doczołgałam. Twarz koloru carpaccio z buraka, a włosy mokre jak po kąpieli. Ale pierwsze 4,5 km zrobione. Byłam dumna!

Potem był bieg drugi, trzeci, czwarty, piąty. Każdy kolejny był dla mnie wyzwaniem. Biegłam i wiedziałam, że tego nie znoszę. A biegnący obok mnie Pitek próbował dopingować moje zwłoki, nie zawsze skutecznie. I nagle stop! Pewnego dnia kolana odmówiły posłuszeństwa. Spuchły jak bańka, bolały, wyglądały okropnie. Leczenie trwało miesiąc. Decyzja podjęta: bieganie to jednak nie moja bajka (w sumie, nawet się ucieszyłam).

Pewnego dnia, kilka miesięcy po wyleczeniu kontuzji, przypomniałam sobie o zakupionym kiedyś z wielkimi zamiarami, ale leżącym głęboko w szafie, stepperze! Wygrzebałam moje cudo i gruntownie odczyściłam. Postanowiłam przygotować się do wyzwania najpierw teoretycznie, a później rozsądnie wyznaczyć sobie cel: ćwiczenia co drugi dzień, przez miesiąc, bez wymówek! Stepper był prosty, kompletnie nieznanej firmy, czarno-zielony (jakby miało to jakiekolwiek znaczenie dla czytelnika).

Pierwszy tysiąc kroków to było coś. Po kilku „treningach” na zabój zakochałam się we wcześniej zapomnianym przeze mnie sprzęcie. Moja miłość do steppera kwitła, a kolana nie bolały nic a nic! Miesiąc przeleciał jak strzała! Bywały jednak i dni ciężkie. Nie chciało się, wracałam po drugiej zmianie do domu, dzień lenia, itp. Wtedy właśnie zauważyłam, że potrzebuję dodatkowej motywacji. Bo przecież sobie obiecałam! 
Wchodziłam na różne strony internetowe poświęcone stepperowi, analizowałam techniki ćwiczeń, czytałam o efektach, zapisywałam w kalendarzu swoje wyniki i czasy. Taka terapia działała mi na wyobraźnie świetnie. Wizualizowałam efekty. Bardziej mi się chciało.

Każdorazowy trening owocował większą ilością kroków, a to działało jak kop motywacji. W dni „lenia” na siłę dokładałam sobie dodatkową porcję "schodków", chcąc się samą ukarać za leniwe podejście. Zaowocowało to tym, że moje nogi bardzo się wzmocniły, ale najważniejszą zmianą jakiej w sobie dokonałam była zmiana tego, co działo się w głowie. Nauczyłam się systematyczności i walki z wewnętrznym leniem. Ale pewnego dnia stepper…umarł.

Niestety, przegrzałam drania i po prostu złamał się. 
Zakupiłam wtedy nowy. Kettler, brzmi dumnie – pomyślałam. Jednak historia z zamiennikiem nie była już taka różowa. Chodził ciężej, wymagał większej dokładności w ćwiczeniach – był bardziej surowym trenerem.  Niestety, nie miało to przełożenia na efekty. Po kilku miesiącach pracy i konsultacji z maniakami fitnessu, którzy narzekali na małą jego skuteczność, stepper trafił do szafy, a moja przygoda z ćwiczeniami wskoczyła na inny tor...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz